Miało być spokojnie, tętno do 150 max 160 a wyszło jak zawsze :) Fakt faktem, do malty się kulałem w granicach tych 150hr ale potem przestałem jakoś zwracać uwagę na puls i jechałem w swoim tempie ok 175hr. Na poligonowej szosce trochę przesadziłem, za co surowo potem zapłaciłem hehe :) I czuć było skutki sensacji żołądkowych z wtorku i środy, noga nie podawała tak jak powinna.
O Wyścigu o Puchar Burmistrza Pobiedzisk słyszałem odkąd się przeprowadziłem do gminy czyli jakieś 3 lata temu. Niestety zawsze kolidował a to z żaglami, a to z imprezami mtb więc zawsze musiałem obejść się smakiem. W tym roku byłoby podobnie, zbliżał się czerwiec więc i czas wyścigu, zacząłem szukać info - okazało się, że ma być to impreza tylko dla posiadaczy licencji masters więc o starcie mogłem pomarzyć. Przychodzi dzisiejszy dzień, zacząłem przygotowywać aparat i mówię, a to sobie wejdę na stronę sprawdzić o której cała ta impreza ma się zacząć. Ku mojemu zaskoczeniu ujrzałem zapis "prawo startu mają ... oraz nie posiadający licencji". Wszystko byłoby super, gdyby nie byłaby to godzina 10 a moje szosowe dętki były sprawne. Jedyna wąska guma miała na pół urwany wentyl, podkleiłem go super glue i o dziwo trzymał się :D Do drugiej opony upakowałem tradycyjną dętkę mtb, szybka kontrola ciśnienia i można śmigać. Dołożyłem rogi, kapnąłem rohlooffem na łańcuch i do auta. Wyjechałem o 11:15, do 11:30 były zapisy. W biurze zawodów jeszcze zamieszanie czy mogę startować na mtb, decyzja pomyślna. No to startujemy :) W regulaminie amatorzy mieli jechać jedno kółko + dojazd, w sumie 21km i tak też się przygotowywałem pod względem picia i jedzenia. Sędziowie jednak uznali, że to mało i 3 kółka będą dobre :D Ze sprintu 21km nagle zrobił mi się całkiem niezły wyścig 51km. No nic, jakoś to będzie...czas startu, w porównaniu do mtb baaardzo spokojnie, żadnego pchania się, tętna 200 i tym podobnych rzeczy. Przez pierwsze 10-12km jadę w głównym peletonie, w dość charakterystycznym rwanym tempie (oczywiście jak na moje przyzwyczajenia mtb), raz spokojnie z tętnem 155 by za chwilę przyspieszyć i wskoczyć na hr 185. Po skręceniu w boczną drogą i dostaniu wiatru w plecy niestety zagapiłem się, grupa odjechała i mimo prób dojście było niemożliwe. Tętno szalało, więc postawiłem na starą dobrą technikę - zwolnię i poczekam na jakieś małe grupki, żeby odsapnąć. Z racji tego, że to liga masters, jako "młody" niechętnie byłem zmieniany z czoła (co tam, że mam kierę 62cm, rower 10kg a nie 7 i aerodynamikę cegły) i dopiero gdy prawie umierałem ze zmęczenia ktoś się wysuwał. Przy okazji dawał tak w palnik, że o utrzymaniu się mogłem tylko pomarzyć. Suma sumarum przez jakieś 2/3 dystansu jechałem sam, przy wietrze 6-7m/s...jak już jestem przy pogodzie, od początku wyścigu się chmurzyło. Wszystko jednak przechodziło jakoś bokiem, raczej prawie wszystko. Na ostatnim kółku jak przypierdoliło deszczem, to momentami nie widziałem gdzie jadę. W jakąś minutę byłem kompletnie przemoczony a w butach zaczęło chlupać :D Momentalnie, z całkiem przyjemnych ~20*C zrobiło się chyba z 5*C, pięknie rozgrzane mięśnie zostały schłodzone gradem - okropne uczucie. Chmura po 3min przeszła, wyszło słoneczko i od razu noga zaczęła lepiej podawać :) Do mety całkiem szybko się dokulałem, tam wymiana słów z gościem z Pyrcyka z którym trochę jechałem, uścisk dłoni i czas trochę się rozkręcić. Rower do auta i do domu, szybki prysznic, makaron i z powrotem do Pobiedzisk. Numer oddany, dekoracja - ooo, nawet wyczytali mnie :D V miejsce w M20, medal zawieszony, pamiątkowe foto z burmistrzem i organizatorami i czas do domu :)
Ze startu jestem zadowolony, jak na moją słabą formę i niezbyt sprzyjająca pogodą średnia jest nawet niezła :) Warto jeszcze zaznaczyć, że trasa taka płaska nie była
Niedzielny wypad w doborowym towarzystwie, nawet całkiem niezłe tempo wyszło. Biskupice - Wronczyn - Zielonka - Promno - Nowa Górka - Wagowo - Jezierce - Gołuń - Pobiedziska - Tuczno - Biskupice. Trasa zawiła ale całkiem przyjemna, od Gołunia do Pobiedzisk (ok.4km) na szosce ostrzejsze tempo, puls nie schodził poniżej 189. Reszta raczej spokojnie :)
Motyw przewodni wypadu to objazd trasy maratonu w Mosinie. Na 17 umówiliśmy się z Arkiem w Puszczykowie, ja dojechałem rowerem przez Maltę, NSR itd, do miejsca spotkania miałem średnią ~25km/h więc całkiem miło :) Potem od razu wjechaliśmy na trasę, zaczynając od podjazdu z trasy XC i z małymi utrudnieniami przejechaliśmy przez Puszczykowo. Reszta trasy maratonu to piach piach i jeszcze raz piach, trasa szybka ale w ogóle nie mogłem się wkręcić - średnia spadła do 22,5km/h :o. W pamięci zapadł mi zajebiście fajny odcinek nad jeziorem Jarosławskim, szybki, dość kręty singiel z korzeniami itp. Super :) Po 19 dojechaliśmy do Szreniawy, a ja musiałem zdążyć na banę o 19:50 odjeżdżająca z głównego. Totalny ogień i ile sił w nogach dojechaliśmy na peron o 19:51 (ok. 17km w 35min w tym sporo po mieście), ciapąg na szczęście miał 20min spóźnienia. Z tego całego zamieszania zapomniałem kupić czegoś do picia, w pociągu suszyło mnie strasznie a każdy dźwięk otwieranej puszki był katorgą :D W sklepie dopadłem Colę i żółwim tempem dokulałem się do chaty.
Staram się czerpać 100% przyjemności z jazdy, im węziej i stromiej tym lepiej :) od czasu do czasu startuję w maratonach, głównie aby sprawdzić siebie. Chcesz pojeździć w okolicach Poznania zapraszam gg 10009007